Pamiętnik
A. Wójcika
Rozdział 3
WKROCZENIE WOJSK SOWIECKICH
(KONIEC MOJEJ PARTYZANTKI. ŚLUB I PRACA W GOSPODARSTWIE. PRZENIESIENIE SIĘ DO KRAKOWA).
Po przeżyciach na terenie walk frontu niemiecko-sowieckiego, byłem znowu załamany. Gdybym wracał jako bohater z wygranej wyprawy, to może przyjęto by mnie jako człowieka, ale wracałem jako pokonany, do tego pragnący choć trochę rodzinnego ciepła, to sprawa okazała się prawie, że lodowata, bo znaleźli się tacy co dla osobistych korzyści przerabiali drugich, albo innych w imię nauki Kościoła „miłujcie nieprzyjacioły wasze” czego nie zastosowano wobec swoich rodaków i otoczenia w obawie o utratę osobistych korzyści, a wroga niech inni biją, byle to się działo za ich plecami a bez ich osobistego udziału, a po tym glorię sobie przypisywać. Jak narzeczona później opowiadała mi, że kiedy już nie mogłem sam przyjść, niczego mi przysłać nie mogła, bo było zakazane przez rodzinę i przy tym musiała znosić wiele upokorzeń z tego powodu, ale mimo wszystko teraz już mnie od siebie nie pozwoliła odejść i poszedłem razem na cały czas wysiedlenia. Jakoś w pierwszych dniach późnej jesieni poszedłem odwiedzić innych znajomych, którzy też na wysiedleniu byli i również spodziewałem się spotkać braci, którzy też mimo że śmierć ich miała być pewna, wrócili cali i zdrowi. Już na drodze spotkałem jednego z nich i szliśmy razem do ludzi, u których on mieszkał. Naraz dochodzi do nas mężczyzna i wita się z bratem jako znajomy, a do mnie mówi, że ja mam jego kurtę i żebym mu ją oddał, bo i on też nie ma (to był znajomy brata z czasu ukrywania się, bo każdy z nas ukrywał się w innym miejscu) a że to był zimny dzień poszliśmy do ludzi gdzie mieszkał brat i kurtkę oddałem. Pożyczyłem znów jesionkę u tych ludzi i wróciłem do swojego miejsca zamieszkania. Ale że zima już prawie była za pasem trzeba było koniecznie postarać się o jakieś ciepłe okrycie, ale znalazł się ktoś co wyprawiał skórki królicze, a że już było kilka rodzin znajomych to było jakoś łatwiej postarać się o to, co było potrzeba, ci u których się mieszkało przeważnie dawali jeść i mieszkanie, a to było bardzo duło. My jako wysiedleńcy z obszarów przyfrontowych nie mieliśmy czym płacić, to płaciło się pracą. Zrobienie kurtki było konieczne, żeby dostać materiał, a to między ludźmi w formie wymiany za pracę dało się zrobić. I tak w kilku dniach miałem materiał a już z uszyciem wiele kłopotu nie było bo narzeczona była krawcową, to w niedługim czasie kurtka była gotowa, pewnie, że nie była taka, jaką chciałoby się mieć, ale za to była ciepła i wygodna, tak zeszło na różnych pracach do blisko połowy stycznia.
(KONIEC MOJEJ PARTYZANTKI. ŚLUB I PRACA W GOSPODARSTWIE. PRZENIESIENIE SIĘ DO KRAKOWA).
Po przeżyciach na terenie walk frontu niemiecko-sowieckiego, byłem znowu załamany. Gdybym wracał jako bohater z wygranej wyprawy, to może przyjęto by mnie jako człowieka, ale wracałem jako pokonany, do tego pragnący choć trochę rodzinnego ciepła, to sprawa okazała się prawie, że lodowata, bo znaleźli się tacy co dla osobistych korzyści przerabiali drugich, albo innych w imię nauki Kościoła „miłujcie nieprzyjacioły wasze” czego nie zastosowano wobec swoich rodaków i otoczenia w obawie o utratę osobistych korzyści, a wroga niech inni biją, byle to się działo za ich plecami a bez ich osobistego udziału, a po tym glorię sobie przypisywać. Jak narzeczona później opowiadała mi, że kiedy już nie mogłem sam przyjść, niczego mi przysłać nie mogła, bo było zakazane przez rodzinę i przy tym musiała znosić wiele upokorzeń z tego powodu, ale mimo wszystko teraz już mnie od siebie nie pozwoliła odejść i poszedłem razem na cały czas wysiedlenia. Jakoś w pierwszych dniach późnej jesieni poszedłem odwiedzić innych znajomych, którzy też na wysiedleniu byli i również spodziewałem się spotkać braci, którzy też mimo że śmierć ich miała być pewna, wrócili cali i zdrowi. Już na drodze spotkałem jednego z nich i szliśmy razem do ludzi, u których on mieszkał. Naraz dochodzi do nas mężczyzna i wita się z bratem jako znajomy, a do mnie mówi, że ja mam jego kurtę i żebym mu ją oddał, bo i on też nie ma (to był znajomy brata z czasu ukrywania się, bo każdy z nas ukrywał się w innym miejscu) a że to był zimny dzień poszliśmy do ludzi gdzie mieszkał brat i kurtkę oddałem. Pożyczyłem znów jesionkę u tych ludzi i wróciłem do swojego miejsca zamieszkania. Ale że zima już prawie była za pasem trzeba było koniecznie postarać się o jakieś ciepłe okrycie, ale znalazł się ktoś co wyprawiał skórki królicze, a że już było kilka rodzin znajomych to było jakoś łatwiej postarać się o to, co było potrzeba, ci u których się mieszkało przeważnie dawali jeść i mieszkanie, a to było bardzo duło. My jako wysiedleńcy z obszarów przyfrontowych nie mieliśmy czym płacić, to płaciło się pracą. Zrobienie kurtki było konieczne, żeby dostać materiał, a to między ludźmi w formie wymiany za pracę dało się zrobić. I tak w kilku dniach miałem materiał a już z uszyciem wiele kłopotu nie było bo narzeczona była krawcową, to w niedługim czasie kurtka była gotowa, pewnie, że nie była taka, jaką chciałoby się mieć, ale za to była ciepła i wygodna, tak zeszło na różnych pracach do blisko połowy stycznia.
W tym czasie doszły wiadomości, że front się zaczyna ruszać i niektórzy myślą o powrocie do swoich domów. My nie mieliśmy domów, toteż nie było gdzie się śpieszyć. Jednego razu poszedłem do wsi zobaczyć czy jest jakaś możliwość powrotu i spotkałem się z naszym proboszczem parafii. Nie był jeszcze z całą gospodarką, ale sam już też w tym dniu wrócił i zamierzał zostać, bo wojska już tu nie było, a tylko jeszcze trochę taborów już wyjeżdżających. A jako dobry ksiądz miał stały kontakt z ludźmi, to wiedział co się w międzyczasie wydarzyło i kto już wrócił, jak mnie zobaczył, to od razu mówi, że myślał o mnie gdzie jestem i co zamierzam dalej robić, bo tu mówi ksiądz zmarła twoja ciotka (jej mąż zmarł kilka miesięcy wcześniej) jest pięcioro dzieci i trzeba im opiekuna, jest dom, większa część inwentarza, trochę niemłóconego zboża, a dzieci same, bo po śmierci matki (zmarła na wysiedleniu) dzieci wróciły do domu, bo to już na drugim końcu wsi, to władze wojskowe pozwoliły i dokąd nie odeszli, tymi dziećmi się opiekowali. Dla mnie, że nie miałem żadnego miejsca do zamieszkania, było to dobre, bo mogłem się jakoś ustabilizować, po tych kilku latach bezdomności znaleźć jakiś kąt, że się można czuć pod dachem, to już było bardzo wiele, poczuć się komuś potrzebnym, to jest bardzo wielkie osiągnięcie. Nie namyślając się sprowadziliśmy się, a raczej przyszedłem, bo przecież przyprowadzenie żony tak samo jak ja bez niczego, nie można nazywać wprowadzeniem, bo nawet żadnych tobołków nie mieliśmy. Zaraz w pierwszych dniach, bo już czwartego lutego ten proboszcz dał nam ślub i osiedliliśmy się w tym domu przy dzieciach, tak zaczęliśmy nowe życie na zniszczonej gospodarce, a jeszcze bardziej zoranej ziemi pociskami, wśród popalonych i wiele zniszczonych domów całego obszaru objętego kilkumiesięcznym frontem. Żona zajęła się dziećmi i domem, a ja gospodarstwem. Było wiele pracy tak w domu dla żony jak i w gospodarstwie. Dom zaniedbany, bo przecież pięcioro dzieci, gdzie najstarsza dziewczyna nie miała jeszcze czternastu lat, a rodzice w bardzo krótkich odstępach czasu pomarli, w dodatku lata wojenne, a w czasie kiedy się to dzieje już i same działania wojenne nie były sprzyjające do tego żeby takie dzieci były przygotowane do samodzielnego gospodarstwa.
Do tego też nie były przyzwyczajone żeby ktoś obcy mógł mieć jakieś zdanie o ich gospodarce do tego stopnia, że ani ja, ani żona nie mogliśmy zrobić nawet najmniejszych zmian na lepsze, a trzeba było robić wszystko tak jak było dawniej, chociaż wiele można było zrobić na lepsze i wygodniejsze. Jak robiłem okna, bo były połamane, to chciałem zrobić w nowszym stylu, żeby szyby byty większe, co dawało więcej światła i ładniej wyglądało, to dzieci się na to nie godziły i było wiele płaczu, bo szły z tym do innych krewnych i ci przez zazdrość, że to nie oni opiekują się dziećmi jeszcze ich podburzali. I żeby dzieci były zadowolone, trzeba było zawsze im ustępować, ale cierpliwość doprowadziła do tego, że jakoś zaczęło się układać, do wiosny porobiłem okna, postarałem się o szyby, których wiele brakowało, a mogłem je uzupełnić z już rozebranych budynków dworskich już przed frontem nie będących w użytku. To samo było z dachówką, która widocznie była przeznaczona na jakąś budowę, a dziś leżała w większości połamana i ta dokładnie pasowała do tej co była na dachu tych sierot, ale mieszkał. Naraz dochodzi do nas mężczyzna i wita się z bratem jako znajomy, a do mnie mówi, że ja mam jego kurtę i żebym mu ją oddał, bo i on też nie ma (to był znajomy brata z czasu ukrywania się, bo każdy z nas ukrywał się w innym miejscu) a że to był zimny dzień poszliśmy do ludzi gdzie mieszkał brat i kurtkę oddałem. Pożyczyłem znów jesionkę u tych ludzi i wróciłem do swojego miejsca zamieszkania. Ale że zima już prawie była za pasem trzeba było koniecznie postarać się o jakieś ciepłe okrycie, ale znalazł się ktoś co wyprawiał skórki królicze, a że już było kilka rodzin znajomych to było jakoś łatwiej postarać się o to, co było potrzeba, ci u których się mieszkało przeważnie dawali jeść i mieszkanie, a to było bardzo duło. My jako wysiedleńcy z obszarów przyfrontowych nie mieliśmy czym płacić, to płaciło się pracą. Zrobienie kurtki było konieczne, żeby dostać materiał, a to między ludźmi w formie wymiany za pracę dało się zrobić. I tak w kilku dniach miałem materiał a już z uszyciem wiele kłopotu nie było bo narzeczona była krawcową, to w niedługim czasie kurtka była gotowa, pewnie, że nie była taka, jaką chciałoby się mieć, ale za to była ciepła i wygodna, tak zeszło na różnych pracach do blisko połowy stycznia. W tym czasie doszły wiadomości, że front się zaczyna ruszać i niektórzy myślą o powrocie do swoich domów. My nie mieliśmy domów, toteż nie było gdzie się śpieszyć. Jednego razu poszedłem do wsi zobaczyć czy jest jakaś możliwość powrotu i spotkałem się z naszym proboszczem parafii. Nie był jeszcze z całą gospodarką, ale sam już też w tym dniu wrócił i zamierzał zostać, bo wojska już tu nie było, a tylko jeszcze trochę taborów już wyjeżdżających.
A jako dobry ksiądz miał stały kontakt z ludźmi, to wiedział co się w międzyczasie wydarzyło i kto już wrócił, jak mnie zobaczył, to od razu mówi, że myślał o mnie gdzie jestem i co zamierzam dalej robić, bo tu mówi ksiądz zmarła twoja ciotka (jej mąż zmarł kilka miesięcy wcześniej) jest pięcioro dzieci i trzeba im opiekuna, jest dom, większa część inwentarza, trochę niemłóconego zboża, a dzieci same, bo po śmierci matki (zmarła na wysiedleniu) dzieci wróciły do domu, bo to już na drugim końcu wsi, to władze wojskowe pozwoliły i dokąd nie odeszli, tymi dziećmi się opiekowali. Dla mnie, że nie miałem żadnego miejsca do zamieszkania, było to dobre, bo mogłem się jakoś ustabilizować, po tych kilku latach bezdomności znaleźć jakiś kąt, że się można czuć pod dachem, to już było bardzo wiele, poczuć się komuś potrzebnym, to jest bardzo wielkie osiągnięcie. Nie namyślając się sprowadziliśmy się, a raczej przyszedłem, bo przecież przyprowadzenie żony tak samo jak ja bez niczego, nie można nazywać wprowadzeniem, bo nawet żadnych tobołków nie mieliśmy. Zaraz w pierwszych dniach, bo już czwartego lutego ten proboszcz dał nam ślub i osiedliliśmy się w tym domu przy dzieciach, tak zaczęliśmy nowe życie na zniszczonej go¬spodarce, a jeszcze bardziej zoranej ziemi pociskami, wśród popalonych i wiele zniszczonych domów całego obszaru objętego kilkumiesięcznym frontem. Żona zajęła się dziećmi i domem, a ja gospodarstwem. Było wiele pracy tak w domu dla żony jak i w gospodarstwie. Dom zaniedbany, bo przecież pięcioro dzieci, gdzie najstarsza dziewczyna nie miała jeszcze czternastu lat, a rodzice w bardzo krótkich odstępach czasu pomarli, w dodatku lata wojenne, a w czasie kiedy się to dzieje już i same działania wojenne nie były sprzyjające do tego żeby takie dzieci były przygotowane do samodzielnego gospodarstwa. Do tego też nie były przyzwyczajone żeby ktoś obcy mógł mieć jakieś zdanie o ich gospodarce do tego stopnia, że ani ja, ani żona nie mogliśmy zrobić nawet najmniejszych zmian na lepsze, a trzeba było robić wszystko tak jak było dawniej, chociaż wiele można było zrobić na lepsze i wygodniejsze. Jak robiłem okna, bo były połamane, to chciałem zrobić w nowszym stylu, żeby szyby były większe, co dawało więcej światła i ładniej wyglądało, to dzieci się na to nie godziły i było wiele płaczu, bo szły z tym do innych krewnych i ci przez zazdrość, że to nie oni opiekują się dziećmi jeszcze ich podburzali. I żeby dzieci były zadowolone, trzeba było zawsze im ustępować, ale cierpliwość doprowadziła do tego, że jakoś zaczęło się układać, do wiosny porobiłem okna, postarałem się o szyby, których wiele brakowało, a mogłem je uzupełnić z już rozebranych budynków dworskich już przed frontem nie będących w użytku.
To samo było z dachówką, która widocznie była przeznaczona na jakąś budowę, a dziś leżała w większości połamana i ta dokładnie pasowała do tej co była na dachu tych sierot, ale dziś po wielu latach dobrze jest o tym mówić, ale w tym czasie sprawa tak dobrze nie wyglądała. Wprawdzie były konie, ale na odległość było kilka kilometrów, a różnica poziomów duża, ale i samo przewiezienie wymagało wiele wysiłków, a ja w tym czasie dostałem na nogach wiele czyraków bardzo bolesnych i to tak, że jak się jeden zgoił, to dwa nowe przybywało, do tego zimna pora, a tego nie można było zaziębić. Ale przy upartym charakterze wiele trudności pokonałem i dom w miarę możliwości zabezpieczyłem, ale nadchodziła wiosna, a z nią nowe obowiązki, narzędzia rolne w połowie zdemontowane, a niektóre całkiem się gdzieś ulotniły, bo było to już na granicy pasa wysiedlenia, toteż nocne duchy uzupełniały swoje braki gospodarcze tanim sposobem, to trzeba było w miarę możliwości dorabiać, bo kupić jeszcze nie było gdzie, a przecież i nie było za co, bo pieniędzy nie było z czego zrobić, a jeżeli żona coś wygospodarowała z drobiu, to trzeba było dzieciom kupować chociaż po jednej jakiej części odzienia bo i tego nie miały, bo jak twierdziły, że im ktoś kiedyś pozabierał. Zboże co było to młóciłem rękami, to nie było już łatwą sprawą, zdrowie niby jeszcze dobre, ale jednak już nadwyrężone, a o lekarzy jak też o lekarstwa w tym czasie było bardzo trudno, a czasu na chodzenie też nie było, bo trzeba było zasiać i zasadzić, żeby do tego doprowadzić musiałem jeszcze’ korzystać z usług kowala żeby uzupełnić brakujące, a niezbędne narzędzia co również pociągało pewne koszta, których jeszcze wypracować nie zdążyłem. W tym wszystkim bardzo wydatnie pomagała mi żona, ale zawsze znajdzie się jakiś robak, który nie daje spokoju, ale musi gryźć. Kilka lat kiedy rodzice tych dzieci zakładali gospodarkę ziemię mieli bardzo porozrzucaną, w różnych częściach wsi, jedna morga była przy domu siostry matki tych dzieci (była to również moja chrzestna matka) jak rodzice tych dzieci żyli zamienili tę morgę, bo tamci mieli znów przy domu tych dzieci, wszystko byłoby dobrze, gdyby to było przeprowadzone w odpowiednim urzędzie, tymczasem była to tylko zwykła umowa nawet bez innych świadków. I teraz po śmierci tych, tamta postanowiła, że tamtej jest wygodniej, bo to przy jej domu, jej nie odda, a ta co jest przy tym domu zabierze, bo ta prawnie się jej należy.
Gdy przyszła wiosna przyjechał jej mąż i już dorosły syn, zaczęli orać, a ja tej sprawy nie znałem i nic bym nie mówił, ale najstarsza córka pamiętała jak było zrobione i pomimo, że oni niedawno buntowali te dzieci przeciw nam, to teraz kiedy zobaczyły, że im to pole zabierają przybiegła do mnie też byłem na polu i to opowiedziała. Ja wyszedłem i pytam się dlaczego tak robicie, czy macie tamtą ziemię oddać? Odpowiedzieli, ta jest nasza, to zabieramy, a tamtą my kiedyś już zapłacili (nie określili czasu kiedy to było) ja znów pytam się czy może nie wie, że jej rodzice tamtą morgę sprzedali, rozpłakała się i powiedziała, „rodzice by nigdy pola nie sprzedali i jakby sprzedali, to ona by wiedziała, bo pamięta jak była zamiana zrobiona, ale że my są teraz sierotami, to nam chcą zabrać”. Kiedy się już dobrze zorientowałem jak to wygląda, to powiedziałem „lepiej dajcie koniom odpoczynek, bo ta praca i tak będzie na darmo”, gdy oni orali dalej wyszliśmy jeszcze raz i dziewczyna jeszcze raz powiedziała, „że im rodzice tego nie sprzedali, dlaczego nam to zabieracie” to ją skrzyczał i zamierzył się uderzyć ją batem, ale ja sobą ją zasłoniłem, to znów na mnie się skierował, ale już nie batem, tylko powiedział, żebym sobie poszedł do swojej roboty, bo mnie tu nic do tego. Że ja już byłem przez urząd zatwierdzonym opiekunem, oni tym nie wiedzieli. Powiedziałem jeszcze raz żeby odjechali, to teraz i na mnie się postawił, ale że ja nie miałem zamiaru płakać to jakoś zastanowili się chociaż we dwóch mieli pewną przewagę i pomimo że nie uciekłbym, to ich dwóch, a ja sam byłem bez szans, ale do bliższych scysji nie doszło. W tym dniu było już za późno, ale na drugi dzień już po południu byłem już z powrotem z pismem że nie mają prawa wjeżdżać w pole jeżeli sprawa jest niewyjaśniona, posłałem im to pismo przez sąsiada, który tę sprawę tak dobrze znał, od tego czasu już więcej nie przyjeżdżali, ja pole zasadził, a ta dość przykra sielanka przy najbliższym spisie została załatwiona na korzyść dzieci bez dalszych spięć. Zwykle tak bywa, że sielanki takie są krótkie, bo z tym kawałkiem pola zostało załatwione, ale żeby to wszystko obsiać zasadzić potrzebne było jare zboże i ziemniaki, tych na szczęście było, że przy skrupulatnym gospodarowaniu można było mieć do sadzenia i do potrzeb domowych, natomiast jarego zboża i jakichkolwiek jarzyn w pobliżu nie można było dostać, bo nawet w odległym miasteczku te rzeczy jeżeli były, to ceny przekraczały możliwości ich kupna. Tym bardziej, że ludność w tych okolicach nie kwapiła się do sadzenia jarzyn, przekonana, że to tylko wyjaławia ziemię, może to wiąże się z tym, że wyżywienie jakie ludność w tej okolicy używa nie wymagała dodatkowych witamin, a tym samym organizm ludzki nie czuł zapotrzebowania, bo też nikt nie kwapił się z tą uprawą. Gorzej było z jarym zbożem, bo tego prawie że każdy gospodarz w tym roku potrzebował, wiele więcej jak normalnie, z powodu większego zapotrzebowania, cena była znacznie większa jak normalna, a na to jeszcze nie mogłem sobie pozwolić, bo nie mogłem zdobyć funduszy. Natomiast były trzy konie, wprawdzie jeden jeszcze młody, ale na przyszły rok był już do pracy i to dobrze wychowany i młody, po naradzie z braćmi matki tych dzieci uradziliśmy, że jednego konia sprzedamy, a kupi go gospodarz, który ma dostateczną ilość potrzebnego zboża, a nie ma konia, koni też było brak, bo wiele zostało zabranych, albo jak i ludzie wyginęły od działań wojennych. Uzgodniliśmy, że do pracy w polu będziemy sobie nawzajem pomagali, bo odległość była bliska i można było w każdej chwili korzystać ze wspólnej pomocy. I była nadzieja, że powoli pójdzie już łatwiej, ale znów weszła w drogę ciocia, której przeszkodziłem zabrania jednej morgi pola.
Nie dostała pola, to teraz znów zaczęła przyciągać do siebie te dzieci, bo postanowiła, że mnie tego nie daruje, że jej przeszkodziłem, dzieci było łatwo namówić, szczególnie przeciw żonie, która chciała ich uczyć tego, co sama umiała, robiła dobrze szydełkiem i też na drutach, jak również dobrze szyła i ta kochana ciocia potrafiła tak przerobić, że one są na wsi, to im te rzeczy i tak na nic się nie przydadzą, a tylko się teraz muszą męczyć nauką zamiast się bawić. Wyglądało na to, że postanowili się nas pozbyć, urzędowo tego robić nie mieli żadnej podstawy, bo my wywiązywaliśmy się z obowiązków nie tylko prawnie, ale i po ludzku i rodzinnemu, na co patrzyli się również sąsiedzi, ale za jakąś namową znaleźli się jacyś dalsi krewni, którzy twierdzili, że jeden koń się im należy za jakieś kiedyś nieuregulowane długi, a gdy kategorycznie odmówiłem, to po kryjomu konia zabrali z pastwiska i znów po zgłoszeniu do MO i wyjaśnieniu sprawy, konia odprowadzić musieli. Nie tylko że dom, ale i gospodarstwo stawialiśmy na nogi i które z dzieci trzeba było posłać do szkoły to posyłaliśmy, żona wiedziała, że kobieta, która sama sobie umie wiele zrobić z tych rzeczy, co je chciała nauczyć, bardzo zaczęła to przeżywać, że ci krewni jak właśnie ta ciocia, która sama te rzeczy robić umiała odmawiała nauczenia się innym, również tak jak jej mogło się też tym dzieciom przydać. Chodziło jej o to, żeby odciągnąć od nas żeby do nich przychodziły, to ona im nic robić nie każe, bo one się mają jeszcze bawić, również wysiłek żony żeby te starsze nauczyć szyć, bo i maszynę miały w domu, to bez żadnego kosztu mogły się wiele nauczyć (matka ich również szyć umiała), ale one już lak przez ciocię wyuczone odpowiadały „ty nie masz prawa nam nic rozkazywać” – a że ja byłem z tej rodziny to mnie jeszcze jakoś słuchały, ale tylko w takich sprawach żeby się nie tyczyły lego co żona mówiła, czyli tak sprytnie były buntowane, żeby nie tylko się nas pozbyć, ale żeby i między mną, a żoną zrobić nieporozumienie, to wszystko za to, że nie dałem dzieciom zabrać im morgi pola. W takiej sytuacji już niewiele dało się zrobić, bo żeby dzieci przekonać o słuszności kto im chciał dobrze, trzeba było wiele czasu, a mogłoby to potrwać i lata, a odłączyć dzieci od cioci siłą, czy perswazją nie było możliwe. Bo życie jest tak poplątane, takie sprawy się nigdy nie udają, a czekać aż same się przekonają to i my na to byliśmy za starzy (mieliśmy po trzydzieści lat) i też chcieliśmy mieć własną rodzinę. Na domiar złego żona już nie mogła znosić ich dokuczliwości, nie tylko słownej, ale i czynnej, bo potrafiły robić takie rzeczy jak nasypać soli do kawy, albo coś zanieczyścić, a nawet zepsuć. W tym położeniu nie widziałem innego wyjścia jak zrezygnować z tej pracy i szukać pracy tylko dla siebie, tym bardziej, spodziewaliśmy się powiększenia rodziny. Wcześniej już szwagier dostał pracę w Krakowie, postanowiłem i ja udać się tam za pracą razem z teściem, którzy też nie mieli miejsca i z czego żyć. Tak się złożyło, że obydwaj dostaliśmy pracę, bo handel zaczynał się rozkręcać, a ludzi niewiele jeszcze do miasta napływało, to mieszkanie i praca się znalazły. Wróciłem do domu i w kilku dniach zlikwidowaliśmy to całe zajęcie, za swoją pracę miałem tylko tyle, że zniszczyłem resztę ubrania, a na nowe jeszcze nie było nic do sprzedania żeby kupić. Był to początek września, zboże było zebrane, ale bez krzywdy dla dzieci, nie było nic co by mogło być jakąś zapłatą, zresztą ani ja, ani żona nie mieliśmy odwagi, ani sumienia na pokrzywdzenie sierot, podarowaliśmy swoją pracę dziękując Bogu, że mogłem zacząć życie między ludźmi. Żona zabrała do torby trochę jarzyn i z tym odeszliśmy – piszę że odeszliśmy – bo tak za kilkumiesięczną pracę, w poniszczonych ubraniach po prostu zabraliśmy do ręki nasz dorobek. Jeszcze kilka tygodni wcześniej, odnalazła się jedna nasza krowa, którą Niemcy wzięli dwie razem z wozem, które użyli do przewiezienia rannego do samochodu, tam krowy i wóz zostawili, jedną ktoś zabrał i nigdy o niej więcej nikt nie słyszał, ani się przyznał, a jedna została zaraz blisko u gospodarza i ten cały czas ją chował i jak front odszedł rozgłosił, że jeżeli ktoś z nas żyje, to żeby sobie ją odebrał. To tę krowę mieliśmy kilka tygodni u tych dzieci.
To zabraliśmy tę krowę i trochę jarzyn do ręki, a jeszcze bardziej obdarci, bo przez ten czas nie było możliwości nic kupić, jeżeli od kur za jajka było parę groszy, to pilniejsze były dzieci, bo niektóre naprawdę nie miało co na siebie włożyć, to żona co było możliwe kupiła jakiegoś materiału i szyła żeby chociaż w części łatać najpilniejsze potrzeby i taka była zapłata za dość trudną pracę przez siedem miesięcy. Krowę oddaliśmy jednemu z braci, a my już na drugi dzień po przenocowaniu u sąsiadów naszego spalonego domu odjechali do Krakowa i trzeba było od nowa tym razem we dwoje, nowe a jakże nieznane życie zaczynać. Nie było to dla mnie tak łatwe opuścić tę pracę, bo nie tylko pracę, ale i serce włożyłem żeby chociaż trochę umilić życie dzieciom, które tak wcześnie zostały osierocone. Ciotka nigdy nie okazywała serca nie tylko tym sierotom, ale i dla mnie. Kiedy jeszcze chodziłem do szkoły a rodzice zmuszeni by li do szukania środków na utrzymanie licznej rodziny, a ta ciotka potrzebowała kogoś do pasienia bydła, więc Matka dała mnie do niej z warunkiem, że do szkoły mnie będą posyłać. Wykonywała to zgodnie z obietnicą, zapłaty Matka nie żądała żadnej, jedynie żywność. Ale, że była jak to widzieliśmy bardzo sprytna tak postępowała w stosunku do dzieci po drugiej siostrze. Sama bardzo przebiegła dostała również podobnego męża, potrafiła omijać wszelkie umowy, czy obietnice, wprawdzie ja chodziłem do szkoły, ale żeby była chwila do odrobienia lekcji o tym mowy być nie mogło, pomimo że miałem dopiero dziesięć lat, musiałem no dzień bydło i stajnie czyścić. A jeżeli była pogoda, to jeszcze do pasienia sześć sztuk bydła, dostawałem jeszcze dwoje dzieci co jedno trzeba było nosić na rękach, zadanie to tylko przy tych warunkach, bo inaczej czasu nie było. Miałem też zabronione żeby nigdy bez ich wiedzy, albo ich nieobecności nie ważyć się na ukrajanie kromki chleba. Często alf zdarzało, że nie tylko ślina, ale i łzy ciągły do tego, bardzo dbali o moją figurę, pomimo, że od moich rówieśników byłem znacznie szczuplejszy. I tu należy się kilka słów objaśnienia, dlaczego siostry i bracia Matki mojej mieli życie dobre, a mol rodzice borykali się i trudnościami. Ja również długo tego nie wiedziałem, dopiero kiedy już byłem dorosły, a z najmłodszym bratem Matki byliśmy na bardzo dobrej stopie i przyjaźni, powiedział mi on jak ich rodzice wybierali synom żony, a córkom mężów, kiedy moja Matka miała wyjść za mąż nie zgodziła się na wybór przez rodziców, a wyszła za tego, którego kochała. Rodzice majętni, starali się utrzymać stare tradycje rodowe, to żeby ukarać moją matkę, a zachować dobrą twarz i tradycję, wesele wyprawili, bo gości trzeba było godnie przyjąć, ale za to posagu dostała tyle, że zaledwie starczyło na skromną połowę domu, a reszta dostawała całe domy i po kilka morgów ziemi, pewnie, że z tego powodu po tym były nieporozumienia, ale Matka jak mogła tak się starała, a widząc to Ojciec pogodził się z tym i mimo wielu braków zawsze byliśmy możliwie ubrani, a że były dni, że nie zawsze byliśmy syci, tego nikt nie widział, a nikomu się nikt nie żalił. A kiedy zaczęliśmy dorastać, to każdy brał się do pracy jaka była możliwa i już chleba, ani odzieży nie brakowało, aż do czasu wojny i jej tragedii, którą na początku opisałem, teraz nowa faza nowego życia zaczyna się dla mnie.
Po przyjeździe do Krakowa wiedziałem, że do nowej pracy trzeba się będzie przygotować, tej którą znałem nie było możliwości zaczynać, bo nowe warunki na to nie pozwoliły i funduszu nie miałem na zakup narzędzi i wynajęcie lokalu, a innych na razie, że nie miałem możliwości zdobyć pożyczki, zacząć nie mogłem. Pierwsze kilka nocy spaliśmy na podłodze tylko na kocach pożyczonych od sąsiadów, ale że dostałem pracę palacza centralnego ogrzewania i pozwolenie opalania swojego mieszkania, to chociaż jesień zaczęła zaglądać, to nam było ciepło. Powoli staraliśmy się o najpotrzebniejsze sprzęty do mieszkania, mieszkanie nieduże, jeden niewielki pokoik i przedpokój, WC bez łazienki. W tym czasie jeszcze i żona poszła do pracy, wprawdzie nie na długo, ale i to było dla nas wielką pomocą, gdy przedsiębiorstwo się powiększyło kupili samochód jeden mały osobowy, ale zaraz i ciężarowy, to już pracowałem dodatkowo jeszcze jako kierowca, ale już w tym czasie przybył nam syn. Żona była jednak blisko miesiąc w szpitalu, z powodu powstałych komplikacji. Nie miałem nawet czasu na spanie. Firma ta była harcerska, a sklepy które trzeba było obsłużyć wprawdzie nie bardzo były rozrzucone, ale wymagały stałej dostawy. Towar harcerski przeważnie sportowy był sprowadzany z innych miast jak: Lodź, Poznań, Katowice, Bielsko i innych w zależności co było bardziej potrzebne i gdzie było produkowane. W związku z chorobą żony wydatki znacznie się zwiększyły, bo to było krótko po wojnie, to szpitale nie dysponowały tym co było niezbędne. Tak jak pościel, albo nowe lekarstwo, jakim była penicylina, a której żona potrzebowała kilka zastrzyków i te trzeba było osobno kupować, tak że wydatki przewyższały moje możliwości zarobku, pomimo że i nocami pracowałem przy reperacji nart. Sklepy te sprzedawały również narty, było dużo nart poniemieckich, które trzeba było przerabiać i przemalowywać, żeby je dostosować do użytku dla młodzieży, a nie było takich co by się tym chcieli zająć, bo nie była to praca stała, a raczej dorywcza, dla mnie jako dodatkowa bardzo odpowiadała i tego się podjąłem. Sklepy również były zadowolone, bo to było na miejscu a oni zapłaty nie brali za przeróbkę, to ja mogłem sobie bardzo tym pomagać. Były też narty nowe, ale tylko drzewo, a okucia sprzedawano osobno i każdy sam pokrywał koszta kompletowania. Mnie to było bardzo potrzebne bo mogłem dodatkowo chociaż często nieprzespanych nocy, zarobić na pokrycie większych wydatków. Ale Pan Bóg dawał mi tyle zdrowia, że mogłem dać rady, powoli mogłem już kupić odpowiednie narzędzia, mogłem również reperować uszkodzone i to dawało mi wielką pomoc, żona tymczasem wróciła ze szpitala do domu, to już powoli mogliśmy kupić potrzebne odzienie i najpotrzebniejsze rzeczy dla domu również i dla dziecka. Po trzech latach miasto dla swoich potrzeb zajęło ten lokal, gdzie był jeden ze sklepów i rozdzielnia towarów, musieliśmy przenieść się do innego miejsca. Nowy lokal był niewygodny na dojazd do pracy, postarałem się o inną pracę i lepszą zapłatę, jak też lepszy dojazd i zostałem już tylko jako kierowca na ciężarowe wozy, i zapłatę, która pokrywała potrzeby mojej rodziny. Tu znów dalszy etap, żona z małym dzieckiem była w domu, ale nie czuła się dobrze i często musiała korzystać z poradni lekarskiej, ale była na tyle zdrowa, że już mogłem pracować dalej poza domem i często wiele godzin. Wiele godzin musiałem przebywać poza domem bo praca logo wymagała, wynikało to z tego, że materiał do budowy dróg i mostów przychodził wagonami i trzeba było rozładowywać bez względu na święto, a często i na porę dnia czy nocy.
Chociaż samochód miałem dostosowany do przewozu ludzi (po wojnie na razie nie było wystarczającej ilości autobusów, a robotników z odległych wsi trzeba było wozić, ci co mieszkali bliżej codziennie, a z dalszych wsi raz w tygodniu, bo w ciągu tygodnia mieszkali w specjalnie pobudowanych barakach) ale do dyżurów, które były należałem, bo zawsze ktoś był na wolnym ozy chory, to samochody były wolne, zresztą była to rzecz pożądana, bo znacznie się powiększył zarobek. Do każdej pracy wkładałem nie tylko wysiłek, ale i chęć, toteż w niedługim czasie znalazłem się w grupie najlepszych kierowców, co też dawało pewne zadowolenie , że praca jest oceniana. Praca nie była dla mnie ciężarem, co bardzo mnie niepokoiło to był chroniczny ból głowy, jak to określił jeden z lekarzy, była to pozostałość z czasów wojny. Wielu lekarzy odwiedzałem i pomocy nie otrzymałem, bo lekarstwo nie było skuteczne. Czy to zbieg okoliczności, czy rzeczywiście jeden z lekarzy natrafił na dobre lekarstwo, bo już po kilku dniach odczułem ulgę, co bardzo mi ułatwiło pracę. Były dni, że bałem się jechać bądź co bądź ciężkim samochodem, często po brzegi wyładowanym ludźmi, którzy nie zdawali sobie sprawy z tego, że wiezie ich człowiek chory, a przyznać się nie chciałem, bo to co płacili jako chorobowe na utrzymanie było za mało, a wydatki stale się zwiększały. Po tej powolnej kuracji, o której nawet żona nie wiedziała tylko częściowo, bo i ona nie pozwoliłaby mi iść do pracy, jakoś powróciłem do właściwej normy i niedługo po zdaniu egzaminu otrzymałem prawo prowadzenia wszelkich pojazdów mogących poruszać się po drogach publicznych i pomimo że dalej pracowałem na samochodzie często dorywczo, korzystano z mojej pomocy w przeprowadzaniu takich pojazdów. Było to pe¬wnego rodzaju uznanie mojej sprawności. Praca zabierała bardzo wiele czasu tak, że niewiele go mogłem poświęcić dla żony i dziecka, ale mimo to życie płynęło w miłej atmosferze rodzinnej i ku zadowoleniu, że mogłem dać to minimum potrzeby dla rodziny. Syn dokąd nie chodził do szkoły, to żona wyjeżdżała z nim na wieś do siostry, a to miało dobry wpływ na stałe polepszanie się zdrowia żony i na rozwój dziecka, bo pomimo wielu starań lepsze mieszkanie, nigdy go nie otrzymałem, zawsze mi odpowiadano, że są rodziny co mają więcej dzieci i mają gorsze mieszkania. Kiedy byłem sam, to korzystałem częściowo z punktów zbiorowego żywienia. Mniejsze posiłki robiłem w domu, a od czasu do czasu odwiedzałem ich na wsi. Ale to były krótkie wizyty jednodniowe, tylko w czasie urlopu mogłem być dłużej, to wtenczas trzeba było pomagać przy pracy w polu, a jechałem z urlopu bardziej zmęczony jak przed urlopem trzeba było dalej czekać, że może na następny rok będzie lepiej i lepszy odpoczynek. Siostra żony mieszkała z rodzicami, którzy też wrócili na swoją gospodarkę po uprzednim oczyszczeniu z min. Oczyszczenie z min prowadzone było przez specjalne oddziały saperów, wiele tam trzeba było włożyć pracy żeby odbudować i zagospodarować po tej wielkiej pożodze wojennej, ale dobra wola i chęć do pracy dały dobre rezultaty. Gospodarstwo zostało zagospodarowane i odbudowane. Zegar czasu i naszego życia bardzo szybko wybijał swoje godziny. Syn doszedł do lat kiedy trzeba było iść do szkoły, teraz już nie było można jeździć na całe lato na wieś, a jedynie na wakacje, nie zawsze tak się układało żebym ja też mógł razem jechać, ale większość wakacji tak wykorzystywałem, chociaż i tam praca na mnie czekała, ale taką pracę też lubiłem. Był to czas wielkiej nadziei i różnych planów. Syn uczył się dobrze i to dawało wiele dobrych nadziei.
Jak na razie były to tylko nadzieje snute po cichu tak przez żonę jak i mnie, ale jak wiele innych rodziców i my chcieliśmy dla niego lepszego życia, mieliśmy do tego prawo, żeby chociaż po kryjomu mieć nadzieję do ludzkiej egzystencji. Syn również marzył i czasem zdradził się z tym, że przyszłość widzi w rozwoju elektryfikacji, a my nie mieliśmy nic przeciw temu żeby to sobie mógł doprowadzi do rzeczywistości. Do tego czasu warunki domowe się nie zmieniły, natomiast w pracy zachodziły zmiany jak posuwała się budowa dróg czy mostów, miejsca garażowania się zmieniały na takie odcinki, że nie było możliwe codziennie być w domu, a doszło i do tego, że i co tydzień nie było możliwe. W tym okresie kiedy syn dorastał, to nieobecność ojca w domu mogła powodować nie pożądane kłopoty. Było konieczne żeby rodzina bodaj na chwilę była razem. Mogłem pracować na miejscu, ale stawki były mniejsze, co nie bardzo odpowiadało, tym bardziej, że wydatki stale się powiększały. Po dziesięciu latach pracy postanowiłem zmienić pracę, co zresztą przyszło mi łatwo, bo Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne ogłaszało przyjęcia nowych kierowców z powodu rozbudowy Nowej Huty i przedłużenia trasy autobusowej jak też otwierano nowe. Pracę otrzymałem tak, że jednego dnia pracowałem jeszcze w starej firmie, a na drugi dzień po południu na drugiej zmianie już pracowałem w nowej i nic nie tracąc z ciągłości pracy. Zapłata też była większa, bo było to wyłącznie przewożenie ludzi, również i pięciodniowy tydzień pracy dawał więcej czasu dla rodziny i domu. Po przeszło roku czasu tej pracy syn skończył szkołę podstawową i trzeba było starać się o przyjęcie do Technikum Energetycznego, co to było jego marzeniem i również dawała dobre możliwości na przyszłość. Ale był to czas, że zawsze było więcej starających się jak miejsc, ale jak mówi przysłowie że „przy pomocy Boskiej i ludzkiej” syn został przyjęty, co znów sprawiło, że wszyscy byliśmy zadowoleni. Nie zawsze tak jest jakby się na pozór wydawało, coś gdzieś w ukryciu jest i dopiero kiedy dojrzeje, wydaje owoc i w zależności jaki jest owoc i czy daje pożytek, czy tylko ozdobę, albo też gorycz, niestety nie zawsze jesteśmy w takiej sytuacji żeby wcześnie ocenić czego mamy się spodziewać, nawet kiedy sami to drzewo zasadzimy. Częste wyjazdy żony na wieś były wiernym tego przykładem, spowodowały dla mnie nową niespodziankę. Uradzono, że żona i druga siostra co też mieszkała w Krakowie wyjadą do USA, a że były tam urodzone, to nie było z tym kłopotu. Sprawa sama w sobie może nie byłaby zła, gdyby nie istniał za tym ukryty podstęp. Żona jeszcze przed naszym poznaniem się chodziła kilka lat z innym (ja już długo po ślubie dowiedziałem się że kochali się bardzo) rodzice jej na małżeństwo nie zezwolili bo kawaler był biedny, rodzice jej mając cały majątek to jako całość wyglądali zamożni, ale pięcioro dzieci to w równym podziale na każde dziecko wypadało jeden i pół hektara ziemi drugiej i trzeciej kategorii. Kawaler nie miał połowy tego, za to był bardzo pracowity, znał też jak ja prace stolarską, później prowadził wiejski sklep z potrzebnymi na wsi towarami, ale przy oświadczynach nie został przyjęty. Nie byłoby i w tym nic dziwnego, ale kawaler w bardzo krótkim czasie ożenił się z inną, ta została bardzo zawiedziona nie tylko przez tego kogo kochała ale i postępowaniem rodziców, których też przecież kochała. Niestety rodzice którzy w swojej wyobraźni myśleli że oni i tylko oni mają prawo rządzić i decydować dzieckiem już dwudziesto sześcioletnim, że dziecko musi być posłuszne do końca życia nie mając swojej woli ani własnego serca, tymczasem w ciągu kilku dni pojawiły się bardzo poważne oznaki ciężkiej choroby. Czas okupacji nie sprzyjał szukaniu lekarzy i pomocy dla córki ale strach przed chorobą zmusił, że udali się do lekarza.
Lekarz potwierdził początki choroby, a gdy zapoznał się z powodem jej początków niewiele miał do zaaplikowania, polecił żeby możliwie jak najprędzej dopomóc jej zapoznać kogoś, kogo powoli uzna za towarzysza, a może uda się, że zapomni o krzywdzie jakiej doznała a na którą przecież nie zasłużyła. W tym celu uznano i postarano się, że ja byłbym dla niej dobrym partnerem, powoli przez znajomych zapoznano nas, że dziewczyna była nie tylko ładna ale z natury była dobrą, toteż w niedługim czasie doszliśmy do przekonania, że nasze życie powinno iść razem. Wojna a szczególnie przetaczający się front, związana z tym partyzantka przeciągały czas ślubu o parę lat. Ale jak wykazuje życie, że nie wszystko jest tak jak to możemy widzieć i jak plany swoje chcemy ułożyć, bo życie nasze składa się z ciągłych przeciwności, których nieraz dostrzegać nie jesteśmy w stanie, bo jeżeli sobie coś ułożymy, jakiś plan do życia żeby jakoś żyć było lżej, to ktoś drugi postara się żeby jakąś kłodę pod nogi podsunąć, tym więcej jeżeli może lepiej albo lżej moglibyśmy sobie radzić. To czy to ze złej woli czy zwykłej zazdrości, czy żeby pokazać swoją wyższość nie licząc sie z nikim i z niczym chociaż może nawet za często i za dużo korzystają z pomocy tych, którym te kłody pod nogi rzucają. Najmłodsza jej siostra jeszcze za życia ojca (matka zmarła kilka lat wcześniej) i za jego zgodą, bez żadnych sprzeciwów ze strony rodzeństwa objęła całe pole, jeszcze w miarę możliwości I naszej pomocy mogli się dobrze zagospodarzyć. Mimo to postanowiono że moja żona powinna wyjechać bez mojej wiedzy i bez wiedzy syna, który do ukończenia Technikum miał jeszcze rok i pół, przyrzekając jej że wyślą tam również do niej pierwszego narzeczonego w którym przeszło dwadzieścia lat temu była bardzo zakochana a z myślą, że tym sposobem całość majątku zostanie i już nikt o nic się nie upomni (pomimo to nikt o tym nawet nie myślał). Bo jeżeli by komuś takie myśli powstały to tylko o samą złamię, bo reszta była doszczętnie spalona, ale przecież i ziemia na całej długości była zaminowana, wprawdzie za rozminowanie nikt nie płacił bo zrobiło to wojsko na koszt państwa, a kupno narzędzi, zbudowanie na początek lichego domu i również takiej stodoły do podziału nikt by ręki wyciągnąć nie mógł, bo przecież bardzo ciężką pracą i w wielkim trudzie to odbudowali. Ale nadzieja, a może wyłącznie taka myśl powodowała, że jak będą trzy siostry w Ameryce to jeszcze zawsze coś przyślą, ale żeby bez naszej wiedzy to już nie wyszło, bo władze emigracyjne (w myśl przepisów żeby mąż wyraził zgodę na stały wyjazd żony za granicę) zażądały mojego podpisu, co zresztą zrobiłem nie podejrzewając niczego. Żona mogła wyjechać żebym nie wiedział, bo w każde lato a często i w innych porach roku jechała do siostry na parę tygodni, a kiedy syn nie chodził jeszcze do szkoły to wyjeżdżali co roku na całe lato, było to dobre dla dziecka jak też i żona leczyła się z osłabienia. Ale kiedy syn poszedł do szkoły to zostawały tylko wakacje i od czasu do czasu wyjazdy kilkudniowe, ale kiedy syn był już na tyle dorosły że można było zaufać, że nie zostawi otwartego gazu i dobrze zamknie mieszkanie idąc do szkoły, to żona mogła znów być na wsi dłużej, ja żywność mogłem częściowo przygotować sam, dużo korzystaliśmy z placówek żywnościowych, może to były nie zawsze w regularnym czasie, ale zawsze wystarczająco i do syta. Los jednak zrządził inaczej, żona wraz z drugą siostrą wyjechała, ale nie przyzwyczajona do pracy, bez wykształcenia, bez zawodu, nabawiła się choroby, pomimo że dostawały listy żeby nie wracały, że co się od razu nie udało to da się zrobić później, to żona przestała słuchać baśniowych obietnic a wolała listy moje, również od syna, my o jej chorobie nic nie wiedzieli bo do nas nie pisała, był tylko jeden list z Londynu, kilka tygodni listy do nas nie przychodziły bo ich nie pisała. Wierzyła jeszcze że może się wrócą młode lata, kiedy to można było myśleć tylko o kochaniu i pierwszej miłości a reszta będzie dodane jak to mówi pismo Św., trzeba było żeby upadek zdrowia, obowiązek fizycznej pracy przywrócił trzeźwość umysłu. Po rozpatrzeniu się w Chicago przekonała się, że gdyby nawet sprawdziło się co jej obiecywano i stara miłość wróciła, to życia uczciwego by już nie mogło być, a już w żadnym wypadku życia takiego żeby było zgodne z jej własnym sumieniem, którego mimo małych i prawie już nic nie znaczących pomyłek czy młodych wybryków nie zatraciła. Kochała swoją własną rodzinę, jak sama później powie, kochała męża, cieszyła się synem i nie może zrozumieć, że dała się namówić chociażby na chwilowe rozłączenie. Ale zdarzają się chwile w życiu naszym, które jak huragan miotają nami na wszystkie strony, stawia nas na rozdrożu życia, walka taka nieraz jest bardzo ciężka. Ale kiedy wybierzemy właściwy kierunek i idziemy dobrą drogą to jest wielkie nasze zwycięstwo nad samym sobą, jeżeli przekonamy się, że wybraliśmy właściwą drogę i dobry kierunek, możemy mieć powód do dumy że odnieśliśmy wielkie zwycięstwo.
Wierzę na pewno, że takie zwycięstwo odniosła wtenczas żona, chociaż gdy wyjeżdżała nawet nie pomyślała że znów spadły na mnie obowiązki domowe i pracy zaniedbać nie mogłem, a do tego wyjazd powiększył koszta i trzeba było je pokryć, tam też nieprzyzwyczajona do ciężkiej pracy fizycznej nabawiła się choroby, którą przed siostrą ukrywała, ale po sześciu miesiącach stanowczo postanowiła wrócić, tu znów leczenie szpitalne i dalsze obowiązki, ale po kilku tygodniach wyleczona wróciła do domu. Były to miesiące późnej jesieni i zimy, a już w czerwcu syn ukończył szkołę z dobrym wynikiem, a w krótkim czasie jeszcze w letnich miesiącach dostał pracę, w wyniku której został wysłany do opracowania i zrobienia odpowiednich planów wysokiego napięcia w okolicy Lublina. Żona dalej nie daje za wygraną i jeszcze raz chce jechać do USA, ale tym razem już stanowczo razem, nie byliśmy młodzi, bo pięćdziesiąt lat ma już swoje znaczenie i teraz w obcym kraju od nowa życie zaczynać, nie było zachęcające, ale tym razem i syn chciał zobaczyć świat twierdząc, że jak będzie źle, to zawsze możemy wrócić, a co zobaczymy to będzie dla nas dobre.